Książka, na którą wszyscy czekali. Krótka, jędrna, intrygująca. Portret wspinacza wraz z precyzyjnie wymalowanym tłem, niczym obrazy prerafaelitów. Książka, która stanowić będzie źródło cytatów i licznych odwołań. Bogaty język śmiało sobie poczyna ze skostniałą siatką pojęć i powszechnych wyobrażeń, jego skrajna indywidualizacja świadczy o niezwykłym intelekcie autora, który raz po raz częstuje nas dowcipem i subtelną autoironią, wywołującą uśmiech, a niekiedy i zadumę. Zagłębiając się w jego wewnętrzny świat, do którego nie wpuszczał dotąd nawet najbliższych, stajemy oko w oko ze zmorami, lękami, niepokojem człowieka spajającego w jedno rzeczywistość duchową i fizyczną.
Treścią książki nie jest przejście solo „Chińskiego Maharadży”, nie jest jałowa relacja z przemieszczania się w wertykalnej przestrzeni. Bardziej istotny jest długotrwały proces zbliżania się do decyzji, od której nie ma odwrotu i to właśnie ten proces, krok po kroku, autor nam zawierza jako swój intymny dziennik.
Jak nie istnieli nigdy chińscy maharadżowie, tak i opowieść wysnuta jest z tego, co niemożliwe, bo oto koszmary senne dzieciństwa są równie realne co zagadnienia związane z prowadzeniem biznesu. W tym ujęciu „Maharadży” bliżej do realizmu magicznego w jego najlepszych odsłonach, niż do literatury górskiej sensu stricte. Nie może być zresztą inaczej u autora, który całym swym jestestwem chłonie i twórczo przetwarza duchową spuściznę Wschodu, tak dalece odmienną od kultury europejskiej. Wszelkie postaci, obrazy i wydarzenia stanowią emanację prymarnej, twórczej mocy, która znajduje się w kruchej, antagonistycznej homeostazie z równie pierwotnym lękiem i zniszczeniem. Wnikliwy czytelnik dostrzeże subtelną sieć inspiracji literackich i filozoficznych, wymykającą się jednoznaczności tudzież pospolitej enumeracji nazwisk czy „izmów” – to także świadczy o wyjątkowej mocy twórczej autora, którego intelekt czerpie z kultury to, co najlepsze, a nie tylko to, co najbliżej z nim związane.
Gdzie filozofia i sport stają się jednym, tam właśnie przenosi nas autor „Maharadży”. Pośród meandrów zwątpienia, poprzez dotkliwą złośliwość rzeczy martwych, pomiędzy wypełnianiem obowiązków męża, ojca, pracodawcy myśl o „Maharadży” jest tym, czym kanwa dla tkaniny, ale jest zarazem obsesją, zderzeniem z ponurymi refleksjami o zagrożeniu i śmierci. Czym jest śmierć – tego autor nie dopowiada, tu wkrada się autocenzura, mająca być może chronić to, co w nim najdelikatniejsze.
Czy dowiemy się, jak to jest wspinać się solo? Niekoniecznie, bo z chwilą, gdy dłoń dotyka chłodnej materii skały, uwaga autora przenosi się z butów wspinaczkowych ku kluczowej sekwencji przechwytów, po czym narracja niespodziewanie umyka trybowi teraźniejszemu ku holistycznej, zamykającej całe doświadczenie refleksji.
Ujmująca jest szczerość, z jaką autor przyznaje, że to, co miało być przełomem, stało się po prostu kolejnym etapem, i nie ma wyraźnej granicy pomiędzy „przed” i „po”. Szczerość ta jest niezbędna, by raz jeszcze czytelnik mógł zachwycić się jednorodną, logiczną koncepcją, z której książka bierze swój początek.
Co ciekawe, każdy z poszczególnych, uszeregowanych chronologicznie rozdziałów, stanowi odrębną całość, czytelnik więc, któremu nie wystarczy układ linearny, może pokusić się o grę z autorem, polegającą na czytaniu rozdziałów w oderwaniu od ich pierwotnego układu.
Dzieło doskonałe to takie, które wynosi się ponad swoją istotę, dotyka niewyobrażalnego, ociera się o absolut. To dzieło, które zaskakuje, a jednocześnie jest przecież takie, jakiego byśmy się w radosnym przeczuciu spodziewali; wreszcie: dzieło zarazem idealne i zbyt krótkie, zbyt małe; skończywszy lekturę, odczuwa się bowiem palący niedosyt . Czy zostanie on zaspokojony?