Horror jako gatunek literacki cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem już od połowy XVIII wieku, ewoluując od powieści gotyckiej poprzez eksplozję niesamowitości alternatywnych światów Lovecrafta, z których wypełza ku naszemu odwieczne zło. Horror staje się odbiciem głębokich lęków, zarówno prymarnych, jak i całkiem współczesnych. Bazuje na niepokojach dotyczących ciemności, nieznanego, ludzkiej dezynwoltury i pragnienia eksploracji, napięć związanych z rozwojem technologicznym i związanymi z nimi zagrożeniami.
Jednocześnie zaś horror jako gatunek stara się odpowiedzieć – zwykle w groteskowy i wyolbrzymiony sposób – na zasadnicze pytania na temat świata nadprzyrodzonego, rzeczywistości nienamacalnej, życia po śmierci.
Każda opowieść spod znaku grozy za niezbędny konstruktywnie element uznaje przymusową izolację człowieka lub danej grupy, poczucie zagrożenia wynikające – przynajmniej początkowo – z obiektywnych przyczyn: czy to będzie gotyckie zamczysko, czy statek kosmiczny, czy wreszcie – wyprawa w niedostępne góry.
Każde zło zbliża się powoli, „bluźnierczo człapiąc” ku głównemu bohaterowi (jednostkowemu czy kolektywnemu), każde ostatecznie kumuluje się w przerażającym klimaksie, po którym następuje tylko pozorne rozprężenie – bo cień towarzyszącego bohaterom strachu nadal kładzie się na epilogu.
Dodatkowo, mimo usilnych prób racjonalizacji wydarzeń, bohaterowie, a za nimi odbiorca, muszą przystać na istnienie nienazwanych wrogich sił wymykających się logice, pozostających poza obszarem naukowego poznania – chociaż zwykle czytelnik jest tym, który widzi „więcej”, „ponad” granice poznania, niedostępne bohaterom. W tym sensie horror ma działanie katartyczne, uwalniające nas od negatywnych emocji choćby przez to, że jesteśmy od bohatera sprytniejsi, mądrzejsi, bo w podobnej sytuacji postąpilibyśmy inaczej.
Michelle Paver w powieści „Przepaść” konsekwentnie przetwarza wszystkie dominanty gatunkowe horroru, czyniąc to w sposób twórczy i oryginalny, a o te aspekty niełatwo w tak silnie i różnorodnie eksploatowanym toposie. Mamy więc element izolacji – bohaterowie funkcjonują z dala od dającej (jakże mylne!) poczucie bezpieczeństwa cywilizacji, pozbawieni możliwości szybkiego i skutecznego komunikowania się celem wezwania pomocy, nastawieni na trudny do osiągnięcia cel, jakim jest zdobycie dziewiczego szczytu w Himalajach, skonfrontowani już na samym początku, w sposób pozostawiający spore pole do domysłów, z mroczną przeszłością.
Mamy więc rok 1935, sceną wydarzeń są zbocza Kanczendzongi, a motywem przewodnim – próba zdobycia szczytu, na którego podbój rusza ekipa dziarskich brytyjskich himalaistów. Docenić wypada pomysł autorki, która osadza akcję w czasach sprzed telefonów komórkowych i łączności satelitarnej, sprzed okresu skartowania, zdobycia, zasiedzenia i skomercjalizowania Himalajów, w epoce wielkich pionierów i niejednokrotnie tragicznego w skutkach braku doświadczenia. Członkowie wyprawy borykać się muszą nie tylko z obiektywnymi zagrożeniami ze strony natury, lecz również – jak się szybko okazuje – z pierwotną, niewytłumaczalną i negatywną energią pochodzącą z tragicznie zakończonego życia ludzkiego. To, co ich prześladuje, owiane jest tajemnicą milczenia i niezrozumienia; jest siłą sekretu, który pragnie być odkryty i wyjaśniony, lecz metody, jakie obiera, dalekie są od subtelnych i życzliwych.
Skonstruowany zmyślnie piórem Michelle Paver główny bohater, a zarazem narrator powieści, Stephen, już od samej inicjacji suspensu jawi się jako postać determinowana do tego, by mroczną tajemnicę rozwiązać. Łatwo jest się domyślić, że owo rozwiązanie może kosztować głównego bohatera życie, jak to się dzieje w wielu opowieściach grozy.
Chwile, w których rzeczywistość miesza się z ułudami, a to, co relacjonuje narrator, można z dużą dozą prawdopodobieństwa podejrzewać o bycie halucynacją, są szczególnie literacko udane i świadczą o niewątpliwej wprawie i talencie autorki. Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że sama osnowa powieści jest wtórna w tym sensie, że stanowi trawestację popularnych relacji podróżniczych z „Annapurną” Herzoga czy „Wracam z epoki kamiennej Harrera”. Nie mogło być inaczej, skoro „Przepaść” spina chybotliwym łukiem porządek narracyjny relacji podróżniczej z horrorem.
Mimo słabszych momentów i zawahań konstrukcyjnych, powieść rozwija się pod okiem i palcami czytelnika swobodnie i logicznie. Jest świetną propozycją na spokojny wieczór albo urokliwym zabójcą czasu podczas męczącej podróży. Łatwość i niewątpliwa przyjemność, z jaką czyta się tę nieźle napisaną książkę, stoi w zaskakującej opozycji do ciężkich tematów: śmierci w górach, idei partnerstwa, sensu wypraw wysokogórskich, sprawiedliwości, transcendencji…
Polecam tę pozycję jako rozrywkę, która co bardziej wrażliwych i czujnych czytelników skłoni do głębszych refleksji.
1 komentarz