Nie od dziś powszechnie biadoli się nad upadkiem czytelnictwa i kultury jako takiej. Zasób wiadomości kulturoznawczych jawi się jako jeden z najgorszych licealnych koszmarów, zaraz po wyliczaniu pochodnej funkcji. Pewien zakres obycia kulturalnego i poszerzanie swych horyzontów myślowych o sztandarowe dokonania sztuki scenicznej, muzycznej czy plastycznej przyjmuje się z dobrotliwym pokpiwaniem. Dworuje się z uduchowionej postawy życiowej artystów, marzycieli, twórców, wizjonerów. Powszechnie akceptuje się nastawienie na zysk i zarobek, którego ponurym ucieleśnieniem jest praca w korporacji – gdy robisz to, co musisz, wiedząc, że jest to praca jałowa i bezsensowna, jeśli analizować ją w oparciu o egzystencjalne doktryny filozofów. Podobny los spotyka literaturę – sponiewieraną i eksploatowaną do granic córkę wolnej myśli i nieskrępowanego piękna.
Z drugiej jednak strony, w obrębie danej subkultury literatura jest kanałem wyrażania najważniejszych idei, promowania prominentnych postaci czy opiewania przełomowych dokonań. Im bardziej zaś dane piśmiennictwo tkwi w zgrzebnych ryzach poprawności, tym bardziej zdaje się być cenione przez wąskie grono wewnątrzgrupowych odbiorców. Tym właśnie jest literatura grajdołowa – piszmy o nas, dla nas, posługujmy się metajęzykiem niezrozumiałym dla ignorantów, stawiajmy papierowe pomniki znanym tylko nam tuzom, nie pozwólmy, by pompowana pychą bańka naszych ułud pękła.
Pokusa tworzenia i percypowania literatury grajdołowej nie ominęła środowiska górskiego, które jeszcze do niedawna mieniło się ostoją kultury i elity intelektualnej, a w którym obecnie triumfują: rubaszny humor, grubiaństwo i ignorancja. Czołowym bohaterem literackim jest wspinacz totalny – dla którego każda wartość jest metrem, a każda skala – wyceną trudności. Monomanię naszego protagonisty traktujemy z nabożną czcią, jako realizację prymarnego postulatu o głębokim, ontologicznym znaczeniu sekwencji przechwytów, zapamiętanie jego podnosząc do rangi niedościgłego wzoru. Wybaczamy więc mu, jako autorowi literackiemu – faktycznemu bądź pozornemu – szorstki język, płaskie myśli, niewybredne słowa i wybijający z nich, rwący (górski) potok egotyzmu. Ja – dokonałem tego, czego byście nie dali rady; wspiąłem się najwyżej, najlepiej, najszybciej, z największym lekceważeniem dla niebezpieczeństw, drwiąc sobie z waszej trwogi. Ja, niebieski ptak, którego barwnym ogonem są wasze niespełnione marzenia. Ja, idol ciemiężonych pracą biurową i rodzinną nudą, ja, wciągający potężnym haustem wasze tęskne westchnienia niczym rześkie, górskie powietrze. Ja, kapłan najwyższy, w swej nieskończonej dobroci uchylający wam rąbka moich przeżyć.
Ten gorączkowy kult nie omija wydawców, redaktorów, często obezwładnia nawet recenzentów. Jeśli zaś któryś pragnie więcej, bardziej, lepiej, jeśli któremuś zamarzy się jakość na miarę nie tyle Conrada czy Hemingwaya, co choćby Żuławskiego – tego to abnegata należy stłamsić, zdezawuować, odsądzić od czci i wiary. Bo się nie zna. Bo nie rozumie, że wspinacz jada wyłącznie liofilizaty, śpi w portaledge’u, jedzie na wyprawę bądź wraca z wyprawy, żyje i umiera dla wspinania, a ewentualne, nieznaczne wyłomy jego życiorysu pisanego we wspinaczkowym kajecie służą jedynie uwierzytelnieniu jego nonkonformistycznej postawy.
Za nic więc miejmy poprawność językową, rudymentarną kulturę osobistą, wrażliwość i empatię. Pozwólmy na postępującą degradację myślenia i odczuwania, zanurzmy się w świat, w którym wspinacz czytający Becketta czy Dostojewskiego, potrafiący wykrzesać z siebie zdanie podrzędnie złożone jest zabawną osobliwością. Szukajmy recenzentów, którzy na tę doktrynę nie tylko się zgodzą, lecz przyjmą ją z całym dobrodziejstwem i każdej, najsłabszej nawet książce (byle była górska) sprokurują gęste od komunałów peany.
Albo przyjmijmy skromnie, że jednak nie każdy nadaje się na autora książki. Nie wszystko, co napisane, warto przeczytać, nie wszystko warto wydawać. Niech w górę dążą nie tylko nasze stopy, lecz przede wszystkim – nasze aspiracje. Żądajmy literatury na wysokim poziomie. Pragnijmy metafor, estetyki, szerokich horyzontów, krytykujmy prostactwo i miałkość. Nie gódźmy się na bylejakość. Nie róbmy świątyni z grajdołka.
Fot. Rafał Raczyński