W lutym lub w marcu, po powrocie z Meksyku, jak co roku podejmiesz pracę ratownika. Często wspinasz się w Tatrach?
Rzadziej niż bym chciał. Najczęściej wspinam się w kolegami ratownikami, czasem mam innych partnerów lub partnerki. Wspinam się głównie na własnej, na łatwych drogach, nie angażujących czasowo. Ponieważ wspinam się w czasie dyżurów w TOPR, może się zdarzyć, że będę wezwany na akcję. Muszę mieć wówczas możliwość szybkiego wycofu. Poza tym nad przejściem trudnych dróg trzeba pracować, patentować je, mieć zaufanego partnera. Ja zwyczajnie nie mam na to czasu.
Pamiętasz drogi, które zrobiłeś w Tatrach?
Wspinałem się na Granatach, zrobiłem kilka łatwiejszych przejść na Mnichu: Klasyczną, Orłowskiego, Sprężynę… Wspinałem się też na Kazalnicy, porobiłem kilka przejść na Kopie Spadowej, na Zamarłej Turni, Kościelcu… chciałbym, a nawet powinienem, wspinać się więcej i lepiej. Na szczęście są w Toprze koledzy, którzy robią znakomite przejścia, jak Marcin Gąsienica – Kotelnicki, Maciek Ciesielski czy inni. Z punktu widzenia sprawności ratownika umiejętności wspinaczkowe są bardzo ważne.
W chwili obecnej, gdy rozmawiamy, jesteś w Meksyku, szkoląc nurków jaskiniowych. Ale podobne szkolenia organizujesz także w Polsce, przede wszystkim na Zakrzówku i w stawach tatrzańskich.
Jeśli zachodzi potrzeba, szkolę także w basenie. Faktycznie, co roku organizowane są kursy doskonalące umiejętności nurkowe ratowników oraz ludzi z, mówiąc ogólnikowo, służb specjalnych. Jak można się domyślić, pracownicy takich służb muszą wykazać się wieloma różnorodnymi umiejętnościami i nurkowanie, w tym nurkowanie jaskiniowe i podlodowe, jest jedną z nich. Poza tym takie szkolenie ma też walor integracyjny – poznajemy się lepiej, zacieśniamy naszą współpracę, bo może się czasem okazać, że jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Ostatnie takie szkolenie odbyło się na początku października. Zaczęliśmy od „roznurkowania się”, następnie ćwiczymy techniki nurkowania sportowego, na koniec – elementy ratownictwa nurkowego.
Jakie to elementy?
Przede wszystkim – dotarcie do poszkodowanego w jaskini, dostarczenie mu sprzętu do autoratownictwa, jeśli jego własny jest utracony lub zniszczony. Musimy także umieć zabezpieczyć i transportować kogoś, kto jest niezdolny do samodzielnego poruszania się w jaskini. Takie działania z noszami są najtrudniejsze.
Jako że chodzi o szkolenie jaskiniowe, można by spodziewać się, że trening będzie się odbywał w jakiejś jaskini. Jednak prowadziłeś go w całości w Zimnym Stawie
Tak, takie treningi robimy w stawach we względu na łatwy dostęp do akwenu. Robienie takiego treningu w jaskini wiązałoby się z transportem ciężkiego sprzętu w suchej części jaskini, co byłoby bardzo uciążliwe. Poza tym w otwartym akwenie przeprowadzanie ćwiczeń jest dużo prostsze, łatwo jest nadzorować przebieg działań. Oczywiście ćwiczymy także techniki speleo, ale od tego są osobne szkolenia.
Planowaliśmy iść do schroniska przy Pięciu Stawach „na lekko”, zaś ponad dwie tony sprzętu nurkowego dostarczyć śmigłowcem.
Pogoda spłatała figla – w górach spadł śnieg.
Duża mgła i niski pułap chmur sprawiły, że start helikoptera był ryzykowny. Co innego, gdyby to była akcja ratunkowa – wtedy może śmigłowiec by startował, choć jeśli warunki atmosferyczne są bardzo złe, to po prostu nie da się latać. W naszej sytuacji jedynym wyjściem było znalezienie innej formy transportu. Użyliśmy quadów, samochodu, tyrolki i własnych pleców. Po drodze przekonaliśmy się, że będziemy działać w warunkach zimowych. Tafla Zimnego Stawu nie była wprawdzie zamarznięta, ale woda miała tę samą temperaturę jak ta, która panuje w tatrzańskich jaskiniach.
Nurkowałeś także w Czarnym Stawie pod Rysami, podczas akcji po tragicznie zakończonej wycieczce licealistów z Tychów. W lawinie, która zeszła 28 stycznia 2003 roku, zginęło dziewięć osób.
To była wyjątkowo ciężka akcja. Zaraz po zejściu lawiny ruszyliśmy na pomoc. Pierwszego dnia udało się nam wydobyć spod śniegu trzy osoby, z których tylko jedna przeżyła. Szanse przeżycia maleją z każdą minutą od zasypania i po paru godzinach są praktycznie zerowe. Oczywiście szukaliśmy nadal, bo czasem zdarza się, że utworzy się poduszka powietrzna, dzięki której osoba może przetrwać wiele godzin. Niestety do tego dołącza się hipotermia. Akcja sucha, czyli na lawinisku, trwała dwa dni. Po bezowocnych poszukiwaniach domyśliliśmy się, że reszta uczestników wraz ze zwałami śniegu została wepchnięta pod taflę Czarnego Stawu pod Rysami. Z nurkowaniem w celu wydobycia ciał czekaliśmy aż do maja, kiedy wody odtajały. Akcja trwała w sumie do lipca i choć przez ten czas szlak turystyczny był zamknięty, pod staw przychodzili rodzice tych nastolatków. Pamiętam, że wydobyłem zwłoki jednego dziecka i oddałem je ratownikom, którzy byli na brzegu. Przy tym samym brzegu, przy którym stali rodzice. Do dziś ciężko mi o tym mówić.
Jak sobie radzisz emocjonalnie, jako ratownik, w takich sytuacjach?
Jako ratownicy skupiamy się przede wszystkim na tym, co jest aktualnie do zrobienia: mamy dotrzeć do poszkodowanego, zabezpieczyć go i dostarczyć do szpitala albo po prostu sprowadzić go w bezpieczne miejsce – bo czasem ludzie, którzy nas wzywają, nie są ranni, tylko na przykład pobłądzili albo nie mają latarek czy raków. Wyprawy po zwłoki są szczególnie ciężkie, bo z góry wiadomo, że taka akcja nie zakończy się sukcesem, a naszą rolą jest przecież ratowanie i ochrona życia. Staram się nie rozpamiętywać tych najgorszych chwil. Nie ma sposobu, żeby się od tego całkiem odciąć emocjonalnie – taka jest cena tej pracy.
W 2010 roku nakręcono film „Cisza”, opowiadający o tej tragedii. Byłeś zaangażowany w powstanie zdjęć do tego filmu?
Tak, pracowałem jako statysta. Grałem niejako samego siebie, czyli nurka uczestniczącego w akcji wydobycia zwłok.
Czy wspinanie i nurkowanie mają ze sobą coś wspólnego?
Oczywiście! Przede wszystkim jest to sport indywidualny – tylko od Ciebie zależy, ile osiągniesz. Możesz intensywnie trenować, przesuwać granicę swoich możliwości, a możesz także poprzestać na działaniu czysto rekreacyjnym. Kiedy zaczynałem się wspinać, miałem z tego wielką frajdę i dużo czasu poświęcałem na treningi. Chciałem przede wszystkim wspinać się w Tatrach, skałki traktowałem jako poligon. Moją ambicją było robienie dróg w Tatrach, na poziomie sześć, sześć półtora w skali Kurtyki. Fascynowały mnie pionowe, częściowo przewieszone drogi na Kazalnicy Mięguszowieckiej. Upuściłem kiedyś ekspres, wspinając się na Wariantach Małolata. Wyobraziłem sobie, że sprzęt utracony na bardziej wymagających drogach na Filarze Kazalnicy, spada bezpośrednio do Czarnego Stawu.
Równocześnie zająłem się speleologią, a ta wymusiła na mnie umiejętności nurkowe. Od początku szło mi dobrze, osiągałem sukcesy, a one napędzają motywację.
Chciałbyś sprawdzić, co skrywa tafla wody innych tatrzańskich stawów?
Oczywiście! Ale na takie działania trzeba mieć pozwolenie. Pamiętajmy, że wszelkie tego typu akcje odbywają się na terenie Tatrzańskiego Parku Narodowego i powinny być uzasadnione i przeprowadzane tak, żeby nie naruszać przyrody.
Czym różni się nurkowanie w stawie od nurkowania w jaskini? Inne wymagania sprzętowe?
Sprzęt mamy taki sam, przede wszystkim suche skafandry, bo wody tatrzańskich stawów są bardzo zimne. No ale staw to obiekt otwarty. W razie jakichkolwiek kłopotów można szybko wynurzyć się na powierzchnię – oczywiście pod warunkiem, że tafla wody nie jest skuta lodem. Jeśli staw jest zamarznięty, jest w nim ciemno i jest tylko jedno wyjście na powierzchnię, przez co warunki są bardzo zbliżone do nurkowania jaskiniowego.
W jaki sposób zabezpieczasz drogę do przerębli? Używasz poręczówek, jak w jaskini?
Tak, ale ponieważ nie ma korytarzy, zakrętów, to nie trzeba szukać punktów zaczepienia, tylko po prostu ciągnie się linę poręczową ze sobą.
Mając już doświadczenie w nurkowaniu podlodowym, wyruszyłeś w 2011 roku wraz z Leszkiem Czarneckim na biegun północny.
Miałem mnóstwo planów związanych z nurkowaniem na biegunie. Nie wszystkie udało mi się zrealizować, dlatego na pewno tam wrócę.
Jak wspominasz tę wyprawę?
Samoloty latające do bazy Barneo, skąd śmigłowiec zabrał nas na sam biegun oraz sama baza są obsługiwane przez Rosjan. Ze względu na ich, że tak powiem, narodową skłonność, zabrałem ze sobą sporo spirytusu, który miał ułatwić targowanie się. Na miejscu okazało się, że jest bardzo zimno – około 35 stopni poniżej zera, dlatego postanowiliśmy rozgrzać się herbatką „z prądem”. Nie zauważyłem nawet, że wypiłem o kilka szklaneczek za dużo i położyłem się spać pijany – a następnego dnia mieliśmy nurkować. Z powodu silnego mrozu nie wychodziliśmy na zewnątrz namiotu, tylko oddawaliśmy mocz do butelek. Kolega, z którym spałem w namiocie, nie dokręcił swojej, wypełnionej już butelki. Około drugiej w nocy obudził mnie odór moczu, który zalał moją karimatę. Nie mogłem wytrzymać, poza tym miałem najzwyklejszego kaca, postanowiłem więc trochę popracować, żeby go jakoś pokonać. Wziąłem piłę łańcuchową i przez jakieś trzy godziny wyrzynałem przerębel w dwumetrowej warstwie lodu. Kac trochę zelżał, więc położyłem się jeszcze spać.
Współuczestnicy wyprawy nie protestowali?
Była to wprawdzie nocna pora, ale na biegunie panował akurat dzień polarny, więc było jasno. Rano, podczas śniadania, koledzy skarżyli się, że przyjechali na biegun szukać spokoju, a tu jakiś oszołom rżnie w środku nocy piłą łańcuchową. Ale nie mieliśmy wiele czasu, więc w sumie cieszyli się, że przerębel jest gotowy.
A samo nurkowanie?
Można by je określić jako rozgrzewkowe, bo woda miała temperaturę niecałe minus dwa stopnie, więc była o jakieś trzydzieści trzy stopnie cieplejsza niż temperatura powietrza. Nurkowanie pod grubą warstwą lodu dostarcza niesamowitych przeżyć – pamiętajmy, że większość lodu znajduje się pod wodą. Przemieszczaliśmy się wśród potężnych, podwodnych zwałów lodu, zwanych torosami. Poza tym sam lądolód stale się przemieszcza, dryfuje. Dlatego zaraz po wylądowaniu dokładnie na biegunie północnym obliczyłem sobie, z jaką mniej więcej prędkością i w jakim kierunku przemieści się lód i poprosiłem pilota śmigłowca, by podrzucił nas dokładnie w kierunku przeciwnym niż ten, w którym dryfował lód. Wyliczyłem, że za jakieś trzydzieści godzin, które poświęcimy na rozbicie obozu, odpoczynek i przygotowanie do nurkowania, lód przemieści się tak, że schodząc do wody, będziemy znajdować się dokładnie na biegunie północnym. Jak wskazywał GPS, udało mi się to wyliczyć z dokładnością do kilkudziesięciu metrów.
Czy z nurkowaniem podlodowym wiążą się jakieś szczególne zagrożenia?
Zaskoczę Cię, ale najbardziej stresowałem się tym, że rozjedzie nas okręt podwodny! Łodzie podwodne czasem przepływają przez oś Ziemi, a czasem nawet się tam wynurzyć. Ryzyko, że spotkam się z okrętem, który zahaczy kioskiem czy dziobem o moją linę poręczową i zabierze mnie w podróż w nieznane – niestety tylko w jedną stronę – było prawie żadne, ale jednak myślałem o tym podczas nurkowania, co tylko potęgowało emocje.
Chciałbyś wrócić na Biegun Północny i zanurkować raz jeszcze?
Z przyjemnością! Ale tym razem wyruszyłbym na piechotę, ciągnąc ze sobą cały sprzęt, dokładnie tak, jak to robił podczas swoich wypraw Marek Kamiński. Byłoby to prawdziwe wyzwanie.
A Antarktyda?
Jeszcze tam nie byłem.
Naprawdę? W takim razie to bodaj jedyne miejsce na świecie, którego jeszcze nie odwiedziłeś. Jakie jest najbardziej egzotyczne miejsce, jakie eksplorowałeś do tej pory?
Namibia. Nurkowałem tam w jaskini, która nazywa się Dragon’s Breath. Na wysokości tysiąca metrów nad poziomem morza, pośrodku sawanny jest lej głęboki na dwieście metrów, z którego wnętrza jaskini bucha gorące powietrze, wydobywające się z jaskini. W niej jest zresztą największe podziemne jezioro na świecie. Aby się do niego dostać, trzeba zjechać w tym przeciągu, w powietrzu, które ma temperaturę trzydziestu kilku stopni. Powietrze to bierze się z głębi jaskini, w której panuje wysoka temperatura, podnoszona dodatkowo przez wody termalne. Do tej pory wyeksplorowano około 150 metrów głębokości jaskini, lecz wziąwszy pod uwagę jej budowę geologiczną i wysokość nad poziomem morza, podejrzewam, że jaskinia może być znacznie głębsza niż Hranicka Propast.
Zamierzasz ją eksplorować?
Oczywiście! Wybieram się tam jesienią.
Przejdźmy do paralotniarstwa.
To fantastyczny sport: czujesz się swobodny jak ptak. Zresztą nurkowanie też przypomina szybowanie w powietrzu, kiedy czujesz się wolny od grawitacji.
Jak zaczęła się i jak przebiegała Twoja przygoda z paralotniarstwem?
Latałem w Tatrach zanim jeszcze zostałem ratownikiem. Nigdy nie zrobiłem formalnego kursu, uczył mnie kolega, …. Trzebunia. Wówczas ludzi, którzy latali w Tatrach, można było policzyć na palcach jednej ręki. Kiedy zaczynaliśmy latać, prawo nie nadążało za sportem: paralotniarstwo nie było ani dozwolone, ani zabronione. Pewnego dnia, kiedy leciałem z Kasprowego w stronę Murowańca, zauważyłem, że goni za mną strażnik. Postanowiłem wylądować na szlaku, aby nie zarzucono mi, że z niego schodzę. Udało mi się wylądować przy samej Betlejemce. Strażnik spisał moje dane i czekałem na mandat, którego zresztą nigdy nie dostałem.
Historię Twojego wypadku na paralotni już znamy, ale obfituje w takie absurdy, że może warto ją przypomnieć?
Miałem awaryjne lądowanie pod Kasprowym Wierchem. Nie mogłem chodzić i widziałem, że moja noga jest najprawdopodobniej złamana. Ponieważ nie mogłem iść, a góry o tej porze roku – wczesną wiosną – były dość opustoszałe, zacząłem czołgać się w dół, aż dotarłem w pobliże schroniska na Kalatówkach.
Tam napotkałeś ekipę bioenergoterapeutów…
Dokładnie. Przekonywali mnie, że uleczą złamanie bioprądami. Nawet zaczęli wyczyniać nade mną te swoje gusła. W końcu, na szczęście, wezwali pomoc.
Po wypadku nadal latałeś na paralotni?
Już znacznie mniej. Pamiętałem historię, która wydarzyła mi się kiedyś podczas wspinania w Podlesicach i nie chciałem zrobić z siebie kaleki.
Mówisz o wypadku wspinaczkowym, po którym przez prawie dwa lata nie mogłeś odzyskać sprawności w nodze?
Tak. Podczas lotu nieszczęśliwie spadłem na stopę. Miałem pogruchotane kości, a lekarze nie umieli mi pomóc. Byłem do tego stopnia zrozpaczony, że myślałem o samobójstwie. Nie wyobrażałem sobie życia bez biegania, wspinania, speleologii, jazdy na nartach, wędrówek górskich – wtedy jeszcze nie nurkowałem. Z powodu mojego stanu psychicznego rozpadł się związek z dziewczyną, na której bardzo mi zależało. Ostatecznie udało mi się wyjść z całej tej sytuacji, ale pamiętałem, że mogło skończyć się dużo gorzej. Dlatego po złamaniu nogi, którego doznałem podczas latania na paralotni, postanowiłem być bardziej ostrożny.
Ale nadal zdarza Ci się wyciągnąć z szafy paralotnię?
Niestety nie mam kiedy. Jeśli nie pracuję w Toprze, to jestem na jakiejś wyprawie. Na rozrywkę tego typu mam mało czasu, choć brakuje mi tego poczucia wolności.
Pewnego dnia, wspinając się na Kazalnicy, spojrzałem w dół, w stronę Czarnego Stawu i wyobraziłem sobie, ile tam pod wodą musi być sprzętu, utraconego przypadkiem przez taterników. Kilka lat później nurkowałem w Czarnym Stawie i znalazłem parę ciekawych rzeczy: zardzewiały hak, kask wspinaczkowy, parę ekspresów… zrobiłaby się z tego mała galeria.
A jakie są Twoje relacje z pracownikami Parku?
Mam o nich wysokie mniemanie. Po pierwsze, część z nich pracuje także w Toprze – znamy się lepiej lub gorzej, ale jesteśmy kolegami po fachu. Odkąd jestem w Toprze, staram się nie łamać regulaminu parku, bo postawiłoby to moich kolegów w trudnej sytuacji. Kiedy miałem psa, zabierałem go ze sobą na dyżury, bo nie mogłem go zostawić na tak długo samego. Nie wolno wprowadzać psów na teren Parku i liczyłem się z tym, że będę musiał zapłacić mandat. Fler był bardzo karnym psem, dobrze wyszkolonym i nie sprawiał żadnych kłopotów, ale zdaję sobie sprawę, że ze względu na spokój zwierząt żyjących na terenie parku taki zakaz jest potrzebny. Poza tym strażnicy wykonują kawał dobrej roboty: zajmują się ochroną tego rejonu, znają go bardzo dobrze, stanowią nieocenioną pomoc podczas akcji ratunkowych.
Dziękuję za rozmowę.
Fot. Ilona Łęcka
Wywiad ukazał się w kwartalniku „Tatry” nr 59, zima 2017.