Kumoszki na Parnasie?
Od swego powstania literatura górska przeszła interesującą transgresję. W początkowym okresie tworzona była przez pisarzy czy poetów, dla których góry stanowiły inspirację, przełom w życiorysie, a niekiedy po prostu zajmujący epizod w poszukiwaniu kolejnego natchnienia poetyckiego. W niedługim czasie pośród zapalonych górołazów wyłoniły się postaci obdarzone autentycznym talentem poetyckim, eseistycznym, humorystycznym. Późny modernizm, a po nim lata dwudzieste i trzydzieste dwudziestego wieku to okres niezwykłej prosperity tematyki górskiej. Natchnienie leje się z niebosiężnych szczytów szerokim strumieniem. Do tego dochodzą autentyczni miłośnicy przyrody, rozumiejący potrzebę ochrony zarówno zwierzęcego, roślinnego, co nieożywionego świata gór. Nie brak prześmiewców, nieodrodnych synów zuchwałego sowizdrzalstwa, którzy przydają literaturze górskiej przaśnego rumieńca. Jednocześnie kształtują się zasady etyczne, w kuźni idei wykuwa się górska, wspinaczkowa deontologia, której szlachetność elektryzuje niestandardowe osobowości. Coraz to śmielej myśl ludzka, za co za tym idzie – idea twórcza – zwraca swe nienasycone spojrzenie w stronę gór najwyższych. Aby jednak pokonywać znaczne trudności wspinaczkowe, aby wspinać się na ośmiotysięczniki, nie wystarczy już tylko chcieć. To, co jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej uważano za trudności nie do przejścia, obecnie proponuje się co sprawniejszym kursantom. Wymagania rosną i nie zawsze ktoś, kogo natura obdarzyła talentem literackim, ma czas, możliwości i ochotę, by poświęcić się hartowaniu swojego ducha i ciała celem literalnego wspięcia się wyżej. Z postępem dywersyfikacji maleje elitarność wspinania. Choćby z prostego rachunku wynika, że im większa grupa, tym większe prawdopodobieństwo, że znajdzie się w niej ktoś znakomicie się wspinający, lecz pozbawiony talentu opowiadania o swych dokonaniach. Tymczasem apetyt publiki rośnie, a wraz z nim rośnie podaż: coraz nowe periodyki wspinaczkowe, wydania książkowe, relacje i biografie, wreszcie – media wirtualne, o niespotykanym dotąd w dziejach zasięgu, aktualności i egalitaryzmie. Medium takie tworzą bowiem nie tylko administratorzy i współpracujący z nimi autorzy treści, lecz także odbiorcy, mogący mieć realny wpływ na zawartość poprzez komentarze, uwagi, poprawki, krytykę czy choćby samo zainteresowanie – lub jego brak.
Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia
Trudno rozstrzygnąć, czy zmiana światopoglądu pociąga za sobą zmianę paradygmatu, czy też odwrotnie – odmienny styl narracji implikuje zmianę percepcji. Nie sama przemiana jest istotna, co jej skutki. Rosnąca dywersyfikacja aktywności wspinaczy (na palcach rąk można policzyć tych, u których wybitne wyniki sportowe idą w parze z autentycznymi osiągnięciami w górach najwyższych), postępujący egalitaryzm oraz upowszechnianie się inkryminowanej formy ludzkiej aktywności nieodrodnie idą w parze z zainteresowaniem, a następnie z eksploatacją biznesową. Makiaweliczna żądza zysku niejednokrotnie przybiera obłudnie szlachetne maski, bezpardonowo wdzierając się w krańcowe ostoje prawości. Czymże innym jest reklama (patronat, mecenat, ambasada marki, przydawanie produktowi „twarzy”, recenzja wyrobu…), jak nie konfirmacją wyuzdanego konsumpcjonizmu?
Jeśli okrasić to wszystko ciężkostrawnym sosem współczesnych idei pseudofilozoficznych z popłuczynami nurtu New Age na czele, otrzymujemy osobliwy konglomerat absurdów, w którym uciec od cywilizacji można wyłącznie za jej sprawą tudzież aprobatą. Czyż można wyobrazić sobie współczesną wyprawę wspinaczkową, od podkrakowskich skałek począwszy, a na Himalajach czy górach Antarktydy skończywszy, bez szczegółowych, rozbuchanych multimedialnie relacji?
Każdemu wolno pisać
Nie to jednak jest najgorsze, lecz fakt, iż współczesna popkultura wytwarza w nas przekonanie, iż każdy może być twórcą. Stąd wysyp wszelkiej maści reporterów, narratorów, autobiografów, beletrystów, bazgraczy, hagiografów, epigonów, zaludniających bezbrzeżne połacie internetu płodami swych wypraw i swej wyobraźni. Każdemu wolno pisać, lecz nie każdy może to czytać. Obecność miałkich wypocin ofiary własnego grafomaństwa nie dziwi na samodzielnie prowadzonym (i opłacanym) blogu, jednak w czasopiśmie, mającym skądinąd pretensje do Parnasu, panoszenie się beztalencia budzi niesmak i zażenowanie. Nie o samo zresztą natchnienie chodzi, lecz o rudymenta redaktorskiego warsztatu, o umiejętność obiektywnego spojrzenia na własny tekst. Zgodnie z biologiczną regułą zasadności utylitarnej umiejętność ta jest w zaniku. A oto, czym uwiąd ów skutkuje (wszędzie zachowano oryginalną pisownię tudzież interpunkcję):
„ czekanie, aż zagotuje się kubek herbaty”
„na szczęście szlak na chwilę opadł”
„Gdyby przyszło nam biwakować w górach, nie byłoby wesoło, myśleliśmy, nie wiedząc jeszcze, że wstrętnie ciężki tropik, który zajmował mi prawie cały plecak, ciekł bez opamiętania”
„ wysokie góry były równiutko białe”
„to takie osobiste, rozmemłane miejsca. Bez stylizacji”
„Wieczór sprawił nam troszkę kłopotów”
„Minęliśmy dojrzałe poziomkowe drzewa i piękną kąpielową rzekę”
„W bezlistnych chaszczach znaleźliśmy polankę z drewnem i wodą”
„Szlak się tam rozwidlił i pogubiliśmy się – rozdzieleni kanionem. Na migi ustaliliśmy, że spotykamy się w Galerii. Znalazłam ich w barze”
„Jest lato… Niewiele już tego dnia zrobiliśmy. W dole leżało schronisko Puscaghia. Piękne, wygodne, zaopatrzone w wodę i drewno (trzeba ściągnąć z lasu), otwarte”
„Podziwiamy i znów marzniemy. Nie jest ciepło. Słoneczne plamy tańczą na dole szmaragdowej rzeki. Co jakiś czas trafiają się ślady ludzi. Postrzelany samochód (fotografuję), porozrzucane kapsle (zbieram).”
Nam pisać nie kazano. Trudno jednakowoż przejść obojętnie wobec osobliwości tej miary. Ten gwałt na dobrym smaku nie jest niestety efemeryczną aberracją, lecz nieustępliwie dąży do uzyskania nobilitującego statusu normy.
Jaka przyszłość panoptikum?
Z innego podwórka: ponuro obserwujemy wysyp pseudorecenzji, stanowiących w gruncie rzeczy gimnazjalnego poziomu streszczenia z elementami chybionej analizy na modłę skompromitowanego strukturalizmu. Niewesołym jest, iż te poronione płody płytkiej wyobraźni i iluzorycznej interpretacji znajdują swoich apologetów! Co gorsza, im bardziej obrońca ów jest prostackim, tym usilniej broni podmiotu swego tępego zapamiętania.
Doprawdy, jeśli wystarczy popełnić jakikolwiek tekst, by być uważanym za twórcę, to gdzie się podziały wyrobiony smak i dobry gust? Czy literatura górska istotnie chyli się ku upadkowi?
Streszczenie nie jest recenzją, tak jak nie każda opowieść o zdobywaniu góry jest relacją, a nie każde raportowanie swych kolei losu – biografią. W literaturze nie tylko zawartość merytoryczna się liczy, lecz także – w równej mierze – styl i sposób jej wyrażenia. Nie ma bardziej bodaj mylnej wizualizacji procesu twórczego, niż Wańkowiczowski, natchniony Mickiewicz na Judahu skale. Tworzenie jest rodzajem pracy, wymagającym siły, wewnętrznej dyscypliny, rozeznania własnej tożsamości, odwagi i wyczucia artyzmu. Analogicznie do procesu wspinania, w którym chaos i słabość wiodą ku niepowodzeniu, pisanie domaga się prymatu procesów myślowych nad intuicyjnym uleganiem nastrojom. Nielicznym jedynie twórcom udaje się narzucić sobie samym te ryzy i w nich wytrwać. Nawet pośród oszałamiającej mnogości wydań, wobec konsumpcjonistycznego zalewu kolejnych pozycji książkowych skrupulatny łowca piękna i harmonii odnajdzie kilka perełek, którym warto poświęcić swój czas i uwagę. Ale o tym – w kolejnym eseju.
Fot. Rafał Raczyński