Działo się to ani dawno temu, ani w odległej krainie. Wydarzyło się to ani niezwykłemu człowiekowi, ani przez ingerencję sił nadprzyrodzonych. Nie miało w sobie ani odświętnego charakteru baśni, ani ponurej konieczności mitu. Wydarzenia, które Ci opowiem, przytrafiają się od czasu do czasu zwykłym ludziom, jakich być może mijasz w drodze do osiedlowego sklepu. Niezwykła może być jedynie zawikłana sieć zbiegów okoliczności.

Bohaterem historii jest Kapitan Miecz. Zażywny staruszek, który szczególnie cenił sobie w życiu dwie rzeczy: rośliny oraz podróże. Obie jego pasje wzajemnie się, rzecz jasna, wykluczały, jako że rośliny są z natury nieruchawe i mocno przywiązane do miejsca, w którym zapuściły korzenie. Wszystkie rośliny, jakie tylko zdołała w swej niespożytej inwencji wykreować Natura, mają kilka cech wspólnych: cierpliwość, umiłowanie słońca i umiejętność dostosowania się do zmiennych kolei losu. Nieraz zdarzyło Ci się przecież dostrzec karłowatą limbę, wciskającą się w maleńkie załamanie potężnej, skalnej ściany, albo podziwiać powyginane wiatrem sosny czy inne nadmorskie drzewa. Niejednokrotnie zauważysz, jadąc pociągiem, jak stojące niczym batalion wojskowy w pełnym szyku drzewa wyciągają swe łapczywe gałęzie, te światłolubne czujki, poza oficjalną granicę lasu. Spotkasz rośliny na balkonach, na dachach nowoczesnych, szklano – stalowych budynków, rośliny w wazonach, rośliny pasożytujące na innych roślinach i tak dalej. Cała ta wojna o wodę, minerały i przestrzeń toczy się w uroczystym milczeniu od milionów lat. Ofiary stają się zwycięzcami, by następnie zostać pożywką kolejnych zwycięzców. Cichość i trwanie.

Taki właśnie był Kapitan Miecz. Do krańcowej doskonałości opanował sztukę trwania w dobrotliwym milczeniu i poruszania się z taką delikatnością, jakby bał się strącić kroplę rosy, zawisłą z rana na listku mięty pieprzowej. Umiał też na tyle dostosować się do otaczającej rzeczywistości, że nie było nic, co wywoływałoby u niego dyskomfort czy poczucie straty. Właściwie jedna tylko cecha odróżniała go od roślin, a było nią zamiłowanie do bliższych i dalszych podróży, do tego fertycznego przenoszenia się z miejsca na miejsce, do zajmowania biletowanego kawałka przestrzeni w publicznym środku transportu, do orientowania się w danym miejscu za pomocą czasu, jaki według rozkładu zajmuje dotarcie do niego. I tak podróżował przez całe swe życie, jednocześnie stale wracając w swoje ulubione miejsce, to jest do chatynki u podnóża Giewontu.
Na co dzień Kapitan Miecz pełnił funkcję dowódcy roślin, bujnie porastających pielęgnowany przez niego ogród. Latami prowadził swój okręt przez odmęty zmian proceduralnych, aż w końcu ten roztrzaskał się na drapieżnych skałach ludzkiej chciwości. Kapitan ocalał, szczęśliwie, wypchnięty na mieliznę przydomowego ogródka, skwerku nieledwie, ziemnej drobiny. Z pewnej wysokości Kapitan spoglądał melancholijnie na cmentarz dawnej świetności, na smętne skorupy bezużytecznych kamieni oraz na ponure instalacje, służące cyrkowej rozrywce.
Z upływem lat Kapitan coraz wyraźniej dostrzegał, że zbliżająca się śmierć jest rodzajem egzotycznego kwiatu: potrzebuje cierpliwości i stosownych warunków, by mogła wykiełkować. Spodziewał się, że tak się pewnego dnia stanie i jako ogrodnik dołożył wszelkich starań, by śmierć mogła dojrzeć w najlepszym możliwym otoczeniu. Ponieważ gruntem dla wzrastającej spokojnie śmierci był on sam, koniecznym stało się wewnętrzne pogodzenie z czekającym go losem metafizycznej strawy. I jak drzewa wiedzą, kiedy przestać odżywiać swe liście, by uschły i odpadły, tak i Kapitan Miecz powoli przestawał odżywiać swą istotę, by mogła zasnąć w uroczystej ciszy jesieni. Gdy poczuł się gotowy, oznajmił pewnego dnia swojej ukochanej córce:
– Lubię żyć. Ale jestem już zmęczony. Poczekam na śmierć w mojej ukochanej chatynce u podnóża góry.

Kobieta milczała. Zdawało się, że nie brała słów ojca poważnie, wiadomo było bowiem, że w przypadku roślin trudno jest orzec jednoznacznie moment śmierci. Nikt nie zdołał wykoncypować i spisać precyzyjnych wytycznych, jak to jest w przypadku ludzi czy zwierząt. Z drugiej jednak strony Córka, nawykła do dobrotliwego milczenia Kapitana Miecza, pojęła w lot, że ojciec nie mówiłby nic, co nie jest warte wysiłku otwarcia ust i uwolnienia swych myśli.
– Chciałabym ci na to nie pozwolić, tato – wydusiła wreszcie, głęboko zasmucona – jednak wiem, że nie powinnam, bo skoro podjąłeś taką decyzję, to znaczy, że jesteś gotowy przyjąć jej konsekwencje. Wychowałeś mnie i wprowadziłeś w dorosłość. Twoje życie już do mnie nie należy. Gdybyś jednak nie chciał być sam w chatynce u stóp góry, zawiadom mnie, a niezwłocznie do ciebie przyjadę.
Po tych słowach zapadło między nimi milczenie. Ale nie myśl, że było ono, jak to się czasem ujmuje w książkach, kłopotliwe czy obciążone niedopowiedzeniami. Nie; ono było swojskie i zwyczajnie, bowiem Kapitanowi i jego córce żadna rozmowa nie wychodziła tak dobrze jak ta prowadzona w milczeniu, a poczucie bliskości i wzajemnego zrozumienia ogarniało ich pośród subtelnej ciszy.
To był trudny dzień dla nich obojga. Dzień pożegnania. Kapitan był zdecydowany odejść samotnie, a Córką targał ciężki smutek. Nie wiedziała, czy ojciec w ostatniej chwili nie pożałuje swojej decyzji i nie zapragnie jej obecności wtedy, gdy będzie już za późno, by o nią poprosić. Wyobraźnia podsuwała jej najmroczniejsze scenariusze. Poza tym nie była do końca pewna słuszności jego decyzji: wszak wokół pełnia lata, krzewy malinowe ociekają czerwienią soczystych owoców, nad światem przetacza się zuchwałe słońce, a ulubiony zagajnik warzywny ojca pęcznieje od obfitości. I miałby porzucić to wszystko właśnie teraz? Powinien zaczekać do jesieni, pragnęła mu powiedzieć. Lecz beztroski wiatr porwał jej słowa i rozerwał je niczym bańki mydlane.

Powróciwszy do swego ulubionego zakątka w górach, Kapitan poczynił ostatnie przygotowania. Rozumiał, że zostało mu już bardzo mało czasu. Pożegnał ostatnich żyjących przyjaciół, przygotował zapasy deszczówki dla sąsiadki, starannie powyrywał chwasty. Czuł, że korzenie śmierci penetrują jego wnętrze niczym wnętrze życiodajnej ziemi. Zawsze wyprostowany i, mimo flegmatycznego stylu bycia, energiczny, teraz pochylił się ku ziemi i co chwila wzdychał głęboko, niemalże boleśnie.
Ze wszystkich dni tygodnia Kapitan najbardziej lubił sobotę. Miała ona przedsmak uroczystej, cotygodniowej wizyty w kościele. Podczas mszy Kapitan zawsze śpiewał wesoło i z przejęciem, znacznie większą wagę przywiązując do melodii niż do eucharystii. Tej soboty wstał bardzo wcześnie, by powitać uśmiechem ostatni ze swoich licznych wschodów słońca. Precyzyjnie ogolił twarz, stukając co chwila maszynką o łazienkowy zlew. Następnie posmarował twarz kremem i zjadł skromne śniadanie, złożone z ciętej grubo cebuli, wymieszanej z pomidorami, oraz ze świeżego chleba, szczodrze smarowanego masłem. Następnie udał się do owocowego zagajnika i długo nasycał nozdrza zapachem niedojrzałych malin, spragnionych promieni letniego słońca. Gęsto zasadzone krzaki zaczepnie drapały go po łydkach. Opuściwszy zagajnik, Kapitan nałożył swe, mocno już sfatygowane, okulary słoneczne, zdjął koszulkę i usadowił się na ławce, wystawiając ciało na słońce. Ogarnęło go błogie rozleniwienie, najulubieńsze z doznań, jakie zdążył zgromadzić przez osiemdziesiąt sześć lat życia. Po jakimś czasie upał mocno już dawał się we znaki, więc Kapitan schronił się przed nim we wnętrzu chatynki, gdzie zasiadł na stabilnym taborecie i przecisnął ostatnią porcję soczystych malin przez pieluchę tetrową, po czym przelał uzyskany w ten sposób, dosłodzony odpowiednio sok, do wygotowanych uprzednio butelek. Pozostały w pielusze moszcz nadałby się do produkcji wina, pomyślał, patrząc w stronę bekającego rytmicznie baniaka, w którym dojrzewał alkoholowy napój. Podliczył w myślach, ile udało mu się zgromadzić soku oraz butelek słodkiego, młodego wina i z konieczności uznał tę liczbę za wystarczającą. Potem podgrzał sobie ostatnią porcję zupy na kuchni polowej, spojrzał zatroskanym wzrokiem na posadzone w ogródku warzywa i pozmywał naczynia. Poczuł się zmęczony tak bardzo, jak jeszcze nigdy. Jego skóra była rozgrzana od słońca, a jego ręce i plecy – od pracy. Wiedział, że będzie stygnął powoli, chcąc jednak zatrzymać owo ciepło jak najdłużej, przykrył się kołdrą, układając się wieczorem w ulubionym łóżku. I wtedy zaczęła się podróż. Już nie pociągiem, nie autobusem, nie statkiem, lecz myślą sunął ku szerokiemu światu, którego nigdy nie zdołał poznać do końca. Udał się do dni, gdy jego córka była jeszcze dzieckiem, a potem wysportowaną i krnąbrną pannicą. Przemierzył w mgnieniu oka trasę na szczyt góry, u podnóża której stała jego skromna chata. Aż wreszcie pomknął w bezczas i ciche, niezmienne trwanie, pognał na swych młodych, silnych nogach przed siebie.

Córka również prażyła się w słońcu. I było to słońce Hiszpanii, do której udała się, zgodnie z dawno podjętym projektem, trzy dni wcześniej. Wiedziała, co się stało, zanim jeszcze zadzwonił telefon, przynoszący straszliwe wieści. Długo siedziała w milczeniu pośród brzozowego zagajnika, otoczona majestatycznymi skałami popularnego rejonu wspinaczkowego. I poczuła nagle, że ojciec odbył o jedną podróż za dużo, a jednocześnie – o wiele podróży za mało. W tę i kolejne zabierze go więc ze sobą.
Nie myśl bowiem, że Kapitan Miecz poniechał radosnego wałęsania się po świecie. Teraz, gdy nie musiał się już kłopotać rozkładem jazdy ani żadnym planem, posmakował prawdziwej wolności. Śmignął więc do Hiszpanii, zdążywszy załapać się na podmuch wiatru w momencie, gdy jego córka walczyła ze słabością swego ciała i ducha na wymagającej drodze wspinaczkowej. Pognał co sił, bo oto ona szepnęła nagle „no pomóż mi, tato”. Znalazł się tuż za jej plecami i przyglądał z bliska chwytom, których się mocno i pewnie trzymała. Ale gdy tylko znalazła się na górze, gdy ukończyła drogę, kapryśny wiatr powiał znowu i zabrał go w dalszą wędrówkę.
Na co dzień przebywając w bezczasie, pośród wzrastających wiecznie i nigdy nie wzrosłych roślin, Kapitan od czasu do czasu mógł pozwolić sobie na dłuższe eskapady. Pewnej nocy usłyszał kolejną prośbę córki. Była akurat sama w domu, dzieci wyjechały, a ona śniła, że Kapitan ją odwiedza, jak dawniej. Zapukał więc do drzwi jej mieszkania, a gdy otworzyła i z płaczem rzuciła mu się na szyję, zdziwił się jej niecodziennej wylewności. No ale jak tak, to w porządku – powiedział, po czym odwzajemnił jej uścisk i przytulał ją tak długo, że zdążyła się zupełnie wybudzić i poczuć jego objęcia.
Gdy Córka odwiedziła Holandię o szpetnej architekturze, Kapitan Miecz nie potrafił odmówić sobie przyjemności złożenia wizyty w europejskiej stolicy kwiatów. Gdy wyjechała w skały Frankenjury, podziwiał urokliwe, schludne niemieckie wioski. Gdy udała się w dziesięciogodzinną podróż autobusem, samolotem, autokarem i trzema pociągami, by dotrzeć do urzekająco pięknej Doliny Aosty, nie zawahał się w jednym szybkim ataku zdobyć Monte Bianco. Córka wymieniła z nim też czułe spojrzenie na Checkpoint Charlie w Berlinie, spacerowała z nim pod rękę ulicami Zakopanego, gdzie rytmicznie deptali skrzypiący, zmrożony śnieg i przyglądali się świątecznym dekoracjom domów, spoglądała wraz z nim w jedynym słusznym kierunku morza, gdy przebywała w Gdańsku. Był zarazem nigdzie i wszędzie. Był ciężarem na ramieniu i lekkością w sercu, był duchem przygody i głosem rozsądku, był dyskretnym uśmiechem i niemym zachwytem nad pięknem przyrody. Stał się do tego stopnia nieodzownym towarzyszem podróży córki, że zamawiałaby ona kawę dla dwojga, gdyby nie fakt, że ojciec nie lubił i nie pijał kawy.

Ta eskapada dwojga pokrewnych dusz trwała dokładnie rok, aż wreszcie Kapitan Miecz zrozumiał, że oto nadchodzi koniec. Wypadało mu wreszcie odpocząć i zadbać o to, co jeszcze przed nim. Nie chcąc też dłużej naprzykrzać się córce, dyskretnie się ulatniał. Początkowo na chwilę, potem coraz częściej i dłużej, aż wreszcie stał się jedynie lekkim tchnieniem wiatru, cieniem, przemykającym chyłkiem podczas wieczornego spaceru, stał się swoim własnym wspomnieniem. Teraz dopiero mógł zasnąć komfortowo pod górskim kamieniem, nad samym niemal brzegiem Wielkiego Stawu, mając upragniony widok na Gładki Wierch i, jeśli zechciał, na całą Dolinę Pięciu Stawów, na całe Tatry, na cały świat. I gdy zasnął, zakończyła się ostatnia z pośmiertnych podróży Kapitana Miecza.
A co z Córką? Czy i tym razem próbowała delikatnie powstrzymać ojca przed udaniem się na końcowy spoczynek? Nie byłaby sobą, gdyby nie dała się ponieść fantazji wędrowania z nim do końca życia. Ale przecież jego istnienie nie należało już do niej. Ojciec, uwolniony ze wszelkich zobowiązań, będzie teraz czekał spokojnie na jej własny koniec podróży: tam, u stóp góry, w bezczasie, nigdy i zawsze.