Justyna Kowalczyk – rocznik 1983. Dwukrotna mistrzyni olimpijska w biegu narciarskim z Vancouver i Soczi, zdobywczyni w sumie pięciu medali olimpijskich na trzech igrzyskach. Pięćdziesięciokrotna medalistka mistrzostw świata i pucharów świata w biegach narciarskich. Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Komandorskim Odrodzenia Polski. Jest najwybitniejszym polskim sportowcem w historii startów w zimowych igrzyskach olimpijskich. Jedną z dwóch zawodniczek, które kiedykolwiek zdobyły puchar Kryształowej Kuli (zwycięstwo w prestiżowym Tour de Ski) cztery lata z rzędu. Pięciokrotnie wybrana Sportowcem Roku w plebiscycie Przeglądu Sportowego. Dyplom magistra odebrała na AWF w Katowicach, w 2014 roku uzyskała stopień doktora nauk o kulturze fizycznej na AWF w Krakowie. Obecnie pracuje jako asystent trenera kadry narodowej kobiet w biegach narciarskich. Życie prywatne dzieli między Kasinę Wielką, z której pochodzi, a Kraków.

31 marca 2018 roku, po zdobyciu kolejnego tytułu mistrzyni Polski w biegach narciarskich ogłosiłaś zakończenie kariery zawodniczej. Nie można jednak powiedzieć, że ubyło Ci obowiązków…
Skończyłam z uprawianiem wyczynowo sportu, ale przyjęłam pracę jako asystentka trenera kadry kobiet w biegach narciarskich, Aleksandra Wierietielnego. Wydaje mi się, że obowiązków nawet mi przybyło, bo staram się już dla siebie, dla własnej przyjemności, utrzymać formę sportową. Jest ona obecnie nieco tylko gorsza od czasów, gdy rywalizowałam. Poza tym mam mnóstwo spraw na głowie, jeśli chodzi o organizację kadry. Przez całe życie pracowałam z innymi na siebie, a teraz pracuję z innymi na innych. Jest inaczej, ale nie jestem jeszcze w stanie ocenić, czy lepiej, czy gorzej.
Zaczęłaś trenować biegi narciarskie mając 15 lat, a zakończyłaś karierę zawodniczą w zeszłym roku. Oznacza to dwadzieścia lat bardzo natężonego reżimu treningowego. Jak udaje Ci się utrzymać tak wysoki poziom motywacji?
Po pierwsze, dobrze się czuję z tym, że moje ciało jest silne, wytrzymałe, niezawodne. Mogę realizować różne swoje pomysły, a nawet zachcianki sportowe. Nie chcę stracić tego komfortu. Poza tym nabrałam przyzwyczajenia. Przez tyle lat pracowałam nad ciałem z taką intensywnością, że to po kilku dniach bez wysiłku zaczyna mi tego bardzo brakować. Po trzecie, niejako muszę uprawiać sport ze względu na serce, które przez tyle lat przyzwyczaiło się do wysiłku wytrzymałościowego. Mam nieco przerośniętą lewą komorę serca i do końca życia mój organizm będzie potrzebował ruchu. Czwartą kwestią jest to, że po prostu bardzo lubię sport.
Biegać na nartach zaczęłaś relatywnie późno. Były jakieś sporty wcześniej?
Mój tata pracował w schronisku na Śnieżnicy. Od domu do jego pracy dzieliło nas 550 metrów różnicy wzniesień. Już jako kilkuletnie dziecko często chodziłam z tatą do pracy, o ile oczywiście warunki pogodowe były wystarczające. Do dziś rodzice żartują, że w ten sposób wytrenowali moją wydolność. Miałam szczęście chodzić do szkoły podstawowej, w której nauczycielami wychowania fizycznego byli ludzie z pasją. Naprawdę przykładali się do swojej pracy. Byliśmy świetnie przygotowani ogólnorozwojowo, poza tym bardzo często braliśmy udział w zawodach okręgowych czy wojewódzkich w różnych dyscyplinach sportowych. Uprawiałam biegi przełajowe, pięciobój, koszykówkę, zaś największe sukcesy odnosiłam piłce ręcznej. Trenowaliśmy właściwie większość dyscyplin sportowych oprócz pływania. Były to też czasy funkcjonowania szkolnych klubów sportowych – z wielką chęcią uczestniczyłam we wszelkich dostępnych zajęciach. Więc, choć nie miałam klubu ani treningów narciarskich, to dzięki nauczycielom od dziewiątego roku życia miałam zapewniony ogólnorozwojowy wysiłek fizyczny.
Przez całą swoją karierę zawodniczą miałaś kontakt z górami, ale w wymiarze pragmatycznym.
Góry w życiu biegacza narciarskiego to przede wszystkim przestrzeń do biegania: sześcio, siedmiogodzinne crossy po szlakach. Trasę wybiera się w oparciu o założenia treningowe. Zdarzają się duże przewyższenia, ale zawsze dba się przede wszystkim o bezpieczeństwo. Nie można sobie podczas takiego biegu zrobić krzywdy, bo to oznacza dłuższą przerwę w treningach. Trening na wysokości 3000 metrów i większej nad poziomem morza, bieganie na lodowcach, jest dla sportowca także bardzo ważną sprawą.

Teraz odkrywasz góry na nowo?
Właśnie wróciłam z Dachsteinu, gdzie codziennie biegałam po lodowcu przez trzy, cztery godziny. Poza tym zaczęłam rekreacyjnie zdobywać szczyty. Jakiś czas temu Jasiek Gąsienica – Roj [przewodnik tatrzański – przyp. I.Ł.] zaprosił mnie na wycieczkę na Gerlach. Widocznie zmówił się z kolegami i postanowili sprawdzić, co potrafię.
Przykład Terese Johaug nie dał im do myślenia? [w 2011 roku norweski triatlonista Fredrik Mandt założył się z biegaczką, że wygra z nią wyścig Rauland Power Climb, pod górę stoku slalomowego, a jeśli się to nie uda, zawodnik zje swoje buty biegowe. Buty zostały pocięte na kawałki, przyprawione po meksykańsku i spożyte przez Mandta w obecności kamer telewizyjnych oraz zwycięskiej Terese Johaug].
Widocznie nie. W każdym razie weszliśmy na Gerlach, potem jeszcze na kilka szczytów, między innymi na Ganek, Łomnicę. Janek pełnił funkcję mojego przewodnika, a nie partnera, i kładł duży nacisk na bezpieczeństwo. Już nawet w tym wymiarze poznawałam przestrzeń, poruszałam się poza szlakami. Towarzyszyły mi duże emocje, ale na pewno nie było to jakiekolwiek wyzwanie z porównaniu z tym, do czego mnie teraz Kacper „zmusza” [Kacper Tekieli, znakomity taternik, alpinista i himalaista, prywatnie chłopak Justyny – przyp. I.Ł.].
Niespełna pół roku temu rozpoczęłaś przygodę ze wspinaczką sportową.
Wczoraj oglądałam film o Jeffie Lowe i jego solowym przejściu Metanoi , czytam także różne książki górskie. To wszystko pomaga mi się oswoić z tą tematyką. Na razie prowadzę bardzo łatwe drogi. Kacper bardzo chce, żebym się uczyła. Jestem silna, mam potencjał wspinaczkowy, jednak dzieli nas ciągle ogromna różnica poziomów. Staram się i chyba robię duże postępy, ale brak mi zaplecza technicznego, a poza tym głowa mnie jeszcze „nie puszcza”. Zależy mi przede wszystkim na tym, żeby Kacper realizował swoje cele. Zatem najczęściej on prowadzi, a ja staram się jakoś za nim nadążyć. Codziennie choć parę minut ćwiczę na chwytotablicy, żeby wzmocnić palce. Natomiast na trudnych drogach pełnię rolę asekuranta.
Wielu wspinaczy podkreśla, że rola partnera jest nie do przecenienia, nawet jeśli działa on tylko w charakterze asekuranta. Miłość Ci pomaga, daje motywację, czy też sprawia, że bardziej się boisz o swojego partnera?
Na początku bardzo się bałam asekurować, bo brakowało mi doświadczenia, a wiedziałam, że naprawdę od tego zależy czyjeś życie. Musiałam parę rzeczy w sobie przełamać, nabrać pewności, że zareaguję prawidłowo. Kacper nie okazywał żadnych obaw, że mogłabym go nie wyłapać. Cieszę się, że mogę go asekurować na drogach, które stanowią dla niego wyzwanie. Boję się, to oczywiste, ale tak samo bym się bała o każdego człowieka, o życie, które trzymasz w swoich rękach. Na początku bardzo go prosiłam, żeby wybierał drogi, na których odpadnięcie jest dla niego do przewidzenia albo jest mało prawdopodobne. Prosiłam też, by dawał mi znać troszkę wcześniej, że może się to zdarzyć, żebym była przygotowana. Jeśli nie jesteś z tym obeznany, nawet jako obserwator, to są to zupełnie nowe, zaskakujące doświadczenia.
Dzięki przygodzie ze wspinaczką sporo zwiedzasz. Wspinaliście się już między innymi w Ardšpachu, w Paklenicy, w skałach Jury Krakowsko – Częstochowskiej, byliście w Alpach. Czy są takie rejony, albo takie formacje skalne, które Ci się podobają, albo też których zdecydowanie nie lubisz?
Piaskowce, w których byłam już dwa razy, są po prostu straszne, bo nie ma chwytów. Dobrze za to czuję się w kominach, gdzie mogę się wygiełgać. Bardziej interesują mnie łatwiejsze, ale długie drogi, wymagające wydolnościowo, niż bulderowe trudności. Schodziłam sporo via ferrat, zanim jeszcze zrobiłam kurs wspinaczkowy i bardzo je lubię. Są takie miejsca, w które sama bym nie pojechała z czystej ciekawości. Ale mam motywację, chcę spędzić czas z Kacprem.
Ty też motywujesz i inspirujesz swojego męża. Można powiedzieć, że sportowo świetnie się uzupełniacie?
Tak. Biegamy na przykład po graniach, na których nie potrzebuję asekuracji, na których wykorzystuję swoją wydolność, a nie wiszę w ścianie. Ja i Kacper wzajemnie się napędzamy. Nieźle sobie radzę na odcinkach pod górę. Natomiast w trójkowych, czwórkowych graniach on czuje się świetnie, a ja z kolei jestem uczennicą, i to bardzo początkującą. Mam więc pole do działania, do przełamywania barier, bo nie chcę tracić zbyt wiele czasu na takich odcinkach.
Z biegów górskich stopniowo zmierzasz w stronę alpinizmu fast and light. Czy to dla Ciebie duża zmiana?
W Alpy pojechaliśmy dwa tygodnie po tym, jak Kacper zaczął mnie uczyć. Miałam szybki kurs obeznania z ekspozycją. Nie jest dla mnie problemem poruszanie się poza szlakiem, ale w trójkowych trudnościach muszę się skupić na tym, co robię. Z przyzwyczajenia biorę ze sobą bardzo dużo picia, batony energetyczne. Moim zadaniem jako biegaczki narciarskiej było przede wszystkim utrzymanie komfortu – miałam się maksymalnie zmęczyć, ale i zapewnić sobie odżywienie i nawodnienie. W alpinizmie chodzi o to, żeby poruszać się jak najszybciej, a nie o to, żeby zachować komfort. Poza tym pojawia się aspekt ryzyka. Trenując pod wyczynowe bieganie na nartach całkowicie eliminowałam ryzyko, bo nawet drobny uraz byłby dla mnie sporym kłopotem.

Wspinasz się sportowo i wielowyciągowo, dużo jeździsz na rowerze, nadal intensywnie biegasz na nartach i nartorolkach. Do tego uprawiasz skyrunning i alpinizm fast and light. To spory zakres aktywności, ale Twoją domeną były sporty zimowe. Myślałaś o tym, żeby spróbować wspinania lodowego?
Dwa lata temu, będąc w Livigno, wymyśliłam sobie, że chciałabym wejść na Piz Bernina (4049m). Na szczyt dotarłam z przewodnikiem, w jeden dzień, co podobno jest niezłym rezultatem. Po Tatrach też zdarzyło mi się chodzić zimą, po łatwych trasach. W zaśnieżonym terenie czuję się zdecydowanie bardziej komfortowo, choć wiem, że jest to złudne. Moja przygoda ze wspinaniem wzięła się stąd, że dostałam propozycję wyjazdu w góry wysokie. Jestem wydolna, wytrzymała, ale muszę nauczyć się reagować w trudnych sytuacjach, i tak wylądowałam na kursie wspinaczkowym. Być może ten temat wróci, gdy się trochę dokształcę. Na pewno chciałabym zobaczyć, jak tam jest, w górach najwyższych. Na razie nie mam sprecyzowanych ambicji. Wiem jednak, że spróbuję wspinania zimą.
Przypadkiem, jak sama to określiłaś, udało Ci się zdobyć Wielką Koronę Tatr.
Po prostu tak wyszło. Kiedy chciałam gdzieś pobiegać, to ruszaliśmy z Kacprem trasami poza szlakiem i nagle się okazało, że mam tę koronę.
W jednym z wywiadów wspomniałaś, że w trakcie kariery zawodniczej cierpiałaś na depresję. Gigantyczna presja, oczekiwania, jakie ludzie mieli wobec Ciebie, z pewnością nie pomagały w leczeniu. Ale czy sport może być rodzajem terapii?
Moja depresja nie miała jednej przyczyny. Nagle zawaliło mi się kilka aspektów życia, a życie pod nieustanną presją na pewno nie pomaga w tym, by sobie z tymi sprawami poradzić. Sportowiec wyczynowy oceniany jest przez pryzmat ostatniego wyczynu; jesteś wręcz bezużyteczny, jeśli nie zrobiłeś czegoś równie dobrze, jak rok wcześniej, albo nawet lepiej. Jeśli ktoś jest pewny siebie, to taka krytyka nie robi na nim wrażenia, ale jeśli pojawia się jakaś rysa, to tego typu ocena zaczyna poszerzać tę rysę. U mnie zasadniczą przyczyną załamania były problemy osobiste. Na pewno sport pomógł mi z tego wyjść – mój terapeuta, trener, rodzina – wszyscy byli zgodni co do tego, że potrzebuję aktywności fizycznej, obowiązków i zadań. Chorowałam przez pięć lat, wychodziłam z tego około dwóch. Nadal jestem wrażliwsza niż inni.
Ważne, że mówisz o tym wprost. Nadal zdarza się, że depresja bywa postrzegana jako wariactwo albo fanaberia. Tymczasem jest to ciężka choroba.
Nie od razu zaczęłam o tym mówić. Ludzie mnie uważali za twardzielkę, a ja wracałam do pokoju i chciałam zniknąć. Nie mogłam dłużej udawać. Wydawało mi się, że już gorzej być nie może. Teraz, z perspektywy osoby prawie zdrowej widzę, że mój wizerunek na tym stracił, ale nie ma to dla mnie znaczenia. Co najmniej kilkanaście osób mówiło mi, że dzięki temu, że ja walczę, oni również zaczynają walczyć, co było wzruszające. Na pewno trzeba poszerzać ludziom horyzonty. Wielokrotnie spotkałam się z przykrymi komentarzami, że poprzewracało mi się w głowie, nie mam co ze sobą zrobić, uprawiam celebrytyzm. Są różne poziomy wrażliwości i nie każdy musi rozumieć stan, w którym się znalazłam. Jeśli jednak moja szczerość pomogła choć jednej osobie oprócz mnie, to było warto.
Promieniejesz. Czujesz się szczęśliwa?
Nawet bardzo. To dobry czas w moim życiu. Zamknęłam za sobą etap kariery sportowej. Chcę dalej pracować, ale już w innym charakterze. Poza tym życie osobiste zaczęło nabierać barw.
Jako asystent trenera kadry kobiet masz nie tylko kolosalne doświadczenie praktyczne, ale i rzetelną wiedzę teoretyczną. Wierzysz w to, że narciarstwo biegowe może stać się sportem narodowym?
Nie sądzę. Przede wszystkim ze względu na słabe zimy. Gdybyśmy mieli takie warunki jak w Skandynawii, gdzie przez pięć miesięcy w roku każdy może wziąć narty i wyjść na biegówkowy spacer, to biegi byłyby na pierwszym miejscu. U nas trasy trzeba zaśnieżać sztucznie. Jakuszyce jakoś się bronią, ale tak się składa, że do Jakuszyc z każdej strony jest daleko. W piłkę po prostu można kopać, wszystko jedno, gdzie. Podobnie można biegać czy jeździć na rowerze właściwie wszędzie i to na pewno znacznie ułatwia popularyzację tych sportów. W sportach zimowych potrzebujemy sprzętu i warunków pogodowych, a klimat się ociepla, z trasami jest różnie. Poza tym biegi są specyficznym sportem, wymagają wytrzymałości, dużego zakresu siły, odpowiedniej techniki no i nakładów finansowych na sprzęt.
W 2021 roku w Szklarskiej Porębie ma być otwarty do użytku nowy ośrodek narciarstwa biegowego. Jesteś ikoną tego sportu. Masz wrażenie, że wpłynęłaś swoją osobą na jego popularyzację?
Jeśli powiedziałabym, że nie, to byłoby to fałszywe. Kiedy zaczynałam biegać na nartach, osiągać pierwsze sukcesy, ludzie pytali mnie: „ale jak? Z karabinem?”. Nie mieli wyobrażenia, na czym to polega. Nagle biegówki trafiły do telewizji publicznej, co dla każdego sportu jest wielkim, pozytywnym wzmocnieniem. Pewnego dnia niespodziewanie zobaczyłam w sieciowym sklepie sportowym sprzęt biegówkowy i to mnie wręcz wzruszyło. Mam satysfakcję z tego, że moja drużyna, mój trener i ja przyczyniliśmy się do popularyzacji tego sportu. Dzięki temu, że zawody były pokazywane w telewizji, ludzie chcieli sprawdzić, jak ten sport wygląda w praktyce. Z reguły ci, którzy spróbowali, zarażają się tym sportem. W wymiarze rekreacyjnym jest on dobry dla zdrowia: mało kontuzyjny, świetnie spala kalorie, angażuje właściwie wszystkie grupy mięśniowe, nadaje się dla osób w każdym wieku. W Skandynawii czy choćby w Czechach narciarstwo biegowe uprawia się całymi rodzinami. Moja rodzinę też udało się tym zarazić.
Gigantyczną, zasłużoną popularność, jaką zdobyłaś, wykorzystałaś w szczytnym celu: stałaś się ambasadorką Polskiego Towarzystwa Walki z Mukowiscydozą. Jesteś także honorową uczestniczką rozgrywanego od czterech lat, na początku września, w Zakopanem „Biegu po oddech”. Masz poczucie misji?
Jeśli już mam takie sławne nazwisko, to warto to rozsądnie wykorzystać. Dostaję sygnały, że moje nazwisko pomaga, że otwiera wiele drzwi. Nie wiem, na jakiej zasadzie to działa, ale tak właśnie jest i bardzo się cieszę, że mogę w ten sposób pomóc.
Dlaczego właśnie mukowiscydoza?
Jakieś dwanaście lat skontaktowała się ze mną przewodnicząca Towarzystwa i poprosiła mnie o wizytę na oddziale szpitalnym, na którym pracowała. Oddział był bardzo stary, dzieci pod kroplówkami, wychudzone, pogodzone ze śmiercią. Spędziłam tam dwie godziny, starając się uśmiechać, ale ta wizyta bardzo mną wstrząsnęła. Oczywiście zgodziłam się bez wahania zostać ambasadorką Towarzystwa. Wspierałam tę inicjatywę finansowo, a także opowiadałam o niej dziennikarzom, którzy szybko podchwycili temat. Jeden ze sponsorów zasugerował, żeby zrobić bieg. Przez te lata udało się sporo „wychodzić” w ministerstwie – powstają nowe oddziały, dzieci przebywają w izolatkach, dzięki czemu nie są narażone na wzajemne zarażanie się bakteriami czy wirusami. Bieg jest dla nich ważny też dzięki temu, że raz do roku mogą się spotkać na świeżym powietrzu.
Czy jest w ogóle coś takiego, jak zwykły dzień Justyny Kowalczyk? Jeśli tak, to jak on wygląda?
Teraz już na szczęście zdarzają się takie dni. Kiedy uprawiałam sport wyczynowo, mój dzień podczas obozu treningowego zaczynał się treningiem o szóstej rano, po nim w ciągu dnia były jeszcze dwa treningi, w międzyczasie posiłki, masaż, odpoczynek. I tak przez trzy tygodnie, a potem wracałam na tydzień do kraju, żeby nadrobić zaległości: studia, sponsorzy, jakieś sprawy urzędowe, bankowe. Czasem udało mi się spotkać z przyjaciółmi, a trenować musiałam codziennie. To wariactwo trwało, dopóki mój organizm nie zaczynał protestować, czyli chorować. Wówczas kilka dni spędzałam w łóżku, dochodząc do siebie. Teraz zaczynam wstawać nawet o ósmej rano, mogę sobie pozwolić na luz, na decyzję, o której chcę iść na trening, na jakąś wycieczkę czy nawet rajd po sklepach. Podoba mi się moja sportowa emerytura.
Robisz plany na przyszłość?
Ciężko mi cokolwiek zaplanować. Nie sądzę, żebym dłużej zasiedziała się na posadzie asystenta trenera, bo praca ta wiąże się z ciągłymi wyjazdami, które już bardzo mnie męczą. Zawsze tak jest, że pojawia się coś nowego, kiedy kończymy dany etap, więc kiedy podejmę decyzję, że rezygnuję z posady, to znajdzie się dla mnie coś innego. Praca w życiu każdego z nas jest przecież ważna. W życiu prywatnym też jeszcze nie wiem, jak sobie wszystko zorganizujemy. Nie muszę koniecznie wiedzieć, co się wydarzy.
A plany sportowe?
Rywalizacji mam już po dziurki w nosie. Jeśli chodzi o wspinanie, to mój chłopak niewątpliwie wymyśli jakieś ambitne cele, a ja postaram się po prostu nie zawieść. Chciałabym bliżej poznać Alpy, na pewno wejść na Matterhorn. Nie muszę się specjalnie zastanawiać nad moimi planami, bo wiem, że za sprawą Kacpra wcześniej czy później trafię w te piękne miejsca, których jeszcze nie znam.
Piotr Hercog jest pierwszorzędnym biegaczem ultra, a całkiem niedawno przystąpił do programu Polski Himalaizm Zimowy. Kilian Jornet rozkręcił się do tego stopnia, że zaczął biegać na Mount Everest. Może to jest Twoja droga?
Kto wie, może tak? Jednak poznaję trochę środowisko, słucham różnych opowieści i zaczynam się zastanawiać, czy osiągnięcia wysokogórskie są warte mojego życia. Ryzyko mnie nie pociąga. Drugą przeszkodą jest to, że mam mocno przemrożone dłonie i stopy i bardzo mi one marzną już w temperaturze -5, -10 stopni, a co dopiero byłoby w skrajnych warunkach.
Znalazłabyś przyjemność w czysto rekreacyjnym uprawianiu sportu?
Tak, na pewno. Bylebym mogła testować własne granice, sama ze sobą, sama dla siebie. Nie mam za to potrzeby ścigania się z kimkolwiek.
Jest taki sport przestrzeni, którego chciałabyś spróbować, na przykład paralotniarstwo?
Na pewno nie spróbuję skakać ze spadochronem ani latać paralotnią. Najlepiej czuję się blisko ziemi ☺
Masz dużą łatwość przelewania swoich myśli na papier, piszesz świetne felietony. Powstanie kiedyś autobiografia Justyny Kowalczyk?
Chyba nie jestem jeszcze na to gotowa. Jeśli miałabym napisać biografię, to tylko w pełni szczerą, a nie jestem jeszcze gotowa na przedstawienie okresu mojej choroby takim, jakim był. Poza tym wszyscy teraz piszą książki, a ja udzieliłam już tylu wywiadów, że ci, którzy jakimś cudem się mną interesują, wiedzą już wszystko.
Jest takie pytanie, którego żaden dziennikarz jeszcze Ci nie zadał, a na które chciałabyś odpowiedzieć?
Nie ☺ Chociaż, jeszcze nikt mnie nigdy nie pytał o wspinanie.
Dziękuję za rozmowę i życzę dalszych sukcesów!
Wywiad ukazał się w magazynie Outdoor Magazyn zima 2019.