Wydawnictwo Stapis jest istną perełką na rynku książki górskiej w Polsce dzięki serii „Literatura górska na świecie”. Właśnie w ramach tej serii ukazała się druga już książka Marka Ratajczaka, Zimna Anna, czyli relacja z samotnej szarży na Aconcauguę.
Podtytuł wyjaśnia wszystko: będzie autobiograficznie, reportersko o solowym zdobyciu najwyższego szczytu obu Ameryk, będzie szaleńczo, skoro autor swe wysiłki określa jako „szarżę”, a do tego samotną. Kto ma w pamięci brawurowy debiut literacki Ratajczaka, Krew bacy (również wydany nakładem Stapisu), może już wnosić obdarzone sporą dozą prawdopodobieństwa przypuszczenia co do stylu i zawartości. Samo zdobycie Acocaguy, która zaledwie o kilka metrów przegrywa wyścig o laur siedmiotysięcznika, też już nie raz zostało opisane w literaturze górskiej i nie ma w sobie pionierskiego charakteru. Co zatem może czytelnika zaskoczyć?
Przede wszystkim to, że konstrukcja książki opiera się na poprawnie i intrygująco poprowadzonym kontrapunkcie: działania górskie przeplatają się tu z typową prozą alkoholową, której najbardziej bodaj spektakularnym przedstawicielem jest nieodżałowany Wieniedikt Jerofiejew (o którym nieco więcej tutaj: http://ilonalecka.pl/dluga-podroz-taka-krotka/). Alkoholem zresztą przesiąknięta jest cała opowieść, bo narrator racjonalnie rezygnuje z napojów wyskokowych w ramach przygotowania do wyprawy, a także w trakcie całej akcji górskiej, dopiero po zejściu do bazy nagradzając się jednym, jakże przez to wyczekanym i smakowitym piwem. To rozwiązanie konstrukcyjne jest o tyle ciekawe, że okres „pijacko – odstawienno – szczeciński” spaja klamrą przygotowania do wyprawy oraz czas spisywania opowieści o zdobyciu Aconcaguy, więc, choć nieco zbyt rozwlekły, a przy tym chwilami mocno obcesowy, zyskuje uzasadnienie.
Drugą kwestią jest zdumienie, towarzyszące czytelnikowi przez cały proces zaznajamiania się z posępną rzeczywistością szczecińskiego blokowiska oraz z przebiegiem akcji górskiej. Wszystko zdaje się ciągnąć bohatera w dół: zarówno kusząca siatka osiedlowych sklepów monopolowych, co górskie przeciwności: wiatr, zimno, pomylone ścieżki, a nawet górska policja… W tym ujęciu oba wątki: erotyczny (nie powiem wprost, czy są „momenty”) oraz szczytowy (skądinąd, ciekawa gra skojarzeniowa, tym bardziej, że na wysokości 6960 m n.p.m. znalazł się Ratajczak w dzień św. Walentego 2016 roku) wydają się dziełem przypadku, jakiegoś szczęśliwego zbiegu okoliczności, a nie efektem działań i wysiłków bohatera. Ten bowiem o zainteresowanie kobiet specjalnie nie zabiega, na wyprawę zabiera kiepskie buty i sfatygowany namiot, aklimatyzuje się w szarpanym, wręcz rozpaczliwym stylu, a na dodatek podczas pracy nad poprawą formy fizycznej stale ulega kontuzjom.
Trzecim zaskoczeniem jest muzyka, która spaja obie nici narracyjne w całość. Muzyka, w zakresie stylu leżąca daleko poza moimi zainteresowaniami, ale za to blisko w sensie ważności i oddziaływania na emocje. Wreszcie, całość pisana jest z humorem, nierzadko autoironicznym, ze swobodą i fantazją. Choć mocno przegadana, książka Ratajczaka ma swój niezaprzeczalny urok i oryginalny styl, w którym zawiłości fizjologiczne (z defekacją na czele) przeplatają się z istnymi perełkami myśli. Dominującą zasadą jest tu bezwzględna szczerość, nawet kosztem sympatii czytelnika. Szczerość, na której antypodach stoją napuszone relacje górskich dżentelmenów czy nabrzmiałe metafizyką wynurzenia wizjonerów. Skąpo racjonuje nam autor Zimnej Anny typowe westchnienia w stylu „jak tu pięknie”, skupiając się przede wszystkim na sobie, na swych rozszalałych myślach i chimerycznej fizjologii. Ujawnia on jednak głęboki sens ponoszenia trudu górskich wypraw. Powoduje nim bowiem nie nadzieja na wątpliwy i kapryśny rozgłos, nie próżny szpan, nawet nie surowa estetyka górskiego krajobrazu, lecz nielogiczna konieczność, wewnętrzny przymus podejmowania wędrówki, którego nie trzeba wyjaśniać. Bohaterowi niedoskonałemu, błądzącemu i potykającemu się zarówno w życiu, co na szlaku łatwo współczuć, nieco trudniej zaś się z nim utożsamiać, jeśli kto nie wyzbył się jeszcze złudzeń i rojeń o własnej wielkości. Stąd Zimna Anna może być zarówno autoparodią, co krzywym zwierciadłem – czy odważysz się w nim przejrzeć?
Fot. Rafał Raczyński
