Tata skończyłby dziś 87 lat. Piękny wiek. Niestety, nie dane mu było go doczekać. Zmarł pół roku temu. Tak, jak na to zasłużył przez całe swoje godne i skromne życie: po swojemu. Zmarł nagle, zmęczywszy się tym, co lubił najbardziej: spacerami, podziwianiem Tatr, wygrzewaniem się na słońcu, pielęgnacją roślin.
Złość
Wszyscy pytali mnie o jego wiek. A słysząc odpowiedź, mówili zwykle: „o, to już swoje przeżył”. Tylko czy starego człowieka mniej się kocha? Człowieka obdarzonego charakterystycznym poczuciem humoru, człowieka będącego oceanem cierpliwości i jasnego światła, człowieka skromnego i niezdolnego do uprzedzeń, agresji, złośliwości?
Wiadomość o Jego śmierci zaskoczyła mnie w Hiszpanii. Siedziałam wśród niezliczonych linii wspinaczkowych Rodellaru, w błogim cieple słońca, w ciszy, przerywanej co jakiś czas wściekłymi wrzaskami wspinaczy. I myślałam ze złością o ostatnim telefonie od Niego, którego nie odebrałam, bo byłam wówczas w pracy, a bezpośrednio nade mną stała szefowa, karcąco i gniewnie spoglądając na dzwoniący telefon. Co by mi powiedział? Zapytałby o zdrowie, o codzienne sprawy, na pewno nie omieszkałby upewnić się, że podlałam kwiaty – koniecznie rano, nim upał nagrzeje glebę. Głębokie sentencje i przełomowe momenty zdarzają się tylko w filmach. W życiu na miłość między rodzicem a dzieckiem składa się skromna codzienność. Więc jeszcze raz zlekceważyłby moją troskę o jego kiepskie samopoczucie, łagodnie by mnie złajał za niepodlanie kwiatów i kazałby ucałować dzieci. Tylko tyle i aż tyle.

Zdążył ze wszystkim, co trzeba. Rozkochał w sobie wnuki, przechowując w magicznych meandrach piwnicy ich wczesnodziecięce skarby, w tym rozklekotany wózek spacerowy. Wykazywał się niesłabnącą cierpliwością wobec ich niesubordynacji i zainteresowaniem wobec ich problemów. Troskliwie pielęgnował rośliny, każdy centymetr ziemi niczyjej wydzierając spod panowania bezużytecznych chwastów. Zdążył przekonać mnie o wartości samodzielnego myślenia i niestandardowych decyzji. Uświadomiwszy sobie to, nie miałam już podstaw do infantylnej złości o to, że mnie opuścił.
Tęsknota
Nie przyszła od razu. Najpierw musiałam uwierzyć w to, że naprawdę Go nie ma, a stało się to dopiero kilka tygodni po pogrzebie, kiedy we śnie w pełni zaaprobował mój, w gruncie rzeczy, szatański pomysł. Tata towarzyszył mi później jeszcze przez ponad miesiąc. Ostatecznie pożegnałam się z nim w sposób, jaki sobie wymarzył i było to trudniejsze, niż przypuszczałam.
Tęsknota za osobą, która już nie wróci, może być twórcza lub wyniszczająca. Tata marzył o tym, że będę pisać. Gdy jako dziecko znalazłam jego pamiętnik, spisany w formie listów do zmarłego tragicznie przyjaciela, bez chwili wahania mi go udostępnił, a ja z wypiekami na twarzy czytałam opis jego pierwszego pocałunku. Zabierał mnie w góry, niestrudzenie nakłaniał do sportu, uczył ciosów bokserskich, finansował wyjazdy na narty, sponsorował łyżwy, rower, rolki, zachęcał do pieszych wędrówek, nie stawiał barier ani ograniczeń, zdając się na mój rozum i trzeźwą ocenę sytuacji. Później czytał wszystkie moje artykuły, także po angielsku, te ostatnie komentując: „wprawdzie nic nie rozumiem, ale jak mądrze to wygląda!”. Wspierał mnie w moich, nie zawsze mądrych pomysłach, pocieszał w niepowodzeniu, nie narzucał się z dobrymi radami, inspirował. Zainteresował mnie Tatrami, wspinaczką, literaturą górską i bezpośrednio przyczynił się do powstania mojej pracy magisterskiej. Dlatego postanowiłam, że tęsknota za nim będzie twórcza, bo innej by nie zaakceptował.

Wspomnienia
Mam kilka najlepszych. Jak to przekonał kiedyś mało wybrednych w kwestii wyskokowych napojów znajomych, że da się zrobić wino z rzodkiewek. Jak powiedział cholerycznej sąsiadce, że to jego żelazko, nie on, jest odpowiedzialne za hałas (spadło z szafy), więc to żelazku należy się reprymenda. Kiedy, ujrzawszy niedźwiedzia podczas grzybobrania, powiedział „a, to przepraszam”, po czym upuścił koszyk i oddalił się tak szybko i tak dyskretnie, jak tylko potrafił. Jak udowodnił swojej szefowej, że opalając się w trakcie pracy, tak naprawdę wsłuchuje się w wewnętrzny głos Ziemi, dzięki czemu lepiej nadzoruje wzrost roślin, niż gdyby im się natrętnie narzucał (pracował jako ogrodnik). Jak częstował mnie własnoręcznie zrobionym „beaujolais”, od którego w głowie szumiało, lecz nigdy nie dudniło. Daję sobie prawo, by do woli w nich przebierać i idealizować. Dwa tygodnie przed śmiercią powiedział, że lubi żyć, ale chciałby umrzeć, zanim stanie się ciężarem. Wrodzona niezależność, utrwalana dodatkowo przez całe życie, nie pozwoliłaby mu korzystać z pomocy i opieki. Jego śmierć zaczęłam odbierać jako ostateczny, piękny akt odwagi. Mam nadzieję, że i mnie będzie dane kiedyś się nią wykazać.

Fot. tytułowa Rafał Raczyński